Archiwum wydarzeń

  • wydarzenia archiwalne

Archiwum wydarzeń

Tropem SB

08.02.2007

Tropem SB

08.02.2007

  • wydarzenia archiwalne
wydarzenia archiwalne  
8.02.2007, ul. Karowa 20, DSH, Sala Spotkań Roman Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki   Na czwartkowym spotkaniu Roman Graczyk krok po kroku wprowadził nas w świat dokumentów zgromadzonych w IPN. Przedstawił metody działania komunistycznej bezpieki, wyjaśnił najważniejsze i najczęściej spotykane w mediach i dokumentach terminy. A przede wszystkim opowiadział historię czterech osób związanych z kręgiem zawodowym „Tygodnika Powszechnego” i Znaku, którymi interesowało się SB, i trzy różne strategie uwalniania się z esbeckiej sieci. Doświadczenia badawcze doprowadziły autora do pełnej polemicznego temperamentu obrony nowego kształtu ustawy lustracyjnej. „Czy autor ma rację, czy też uległ zanadto argumentom twórców ustawy, oceni on sam i my wszyscy, gdy szeroka lustracja będzie już realizowana” – napisał Andrzej Friszke w posłowiu książki. W dyskusji udział wzięli m. in. dr. Antoni Dudek i prof. Andrzej Paczkowski. 8.02.2007, DSH. Spotkanie z książką: Tropem SB. Jak czytać teczki. . W spotkaniu i brali udział autor Roman Graczyk oraz  Antoni Dudek, Andrzej Friszke, Andrzej Paczkowski. Fot. Dawid Skoblewski Fragment książki: Procedury SB były bardzo drobiazgowe. Zacznijmy od procedur stosowanych podczas werbunku i prowadzenia agentów. Najpierw oficer prowadzący pisał „raport o zezwolenie na werbunek”. Klarował w nim naczelnikowi wydziału, dlaczego w takim a takim obiekcie potrzeba więcej agentury (albo w razie jej braku, że w ogóle jest potrzebna) i dlaczego obywatel X nadawałby się na t.w. Powody mogły być zasadniczo dwa i musiały występować łącznie: że ma odpowiednie możliwości (np. jest bystry, „ma dotarcie” do interesujących figurantów itp.) oraz że da się złamać. To drugie oficer musiał jakoś uprawdopodobnić. Pod tym względem raporty, które czytałem, są trochę puszczaniem oka do naczelnika. Bo mówiło się tak: przedstawię mu racjonalne powody, dla których powinien nam pomóc, i sądzę, że go przekonam. Ale zaraz dodawało się coś na kształt: obywatel X ma takie a takie konflikty z tym środowiskiem, albo: takie a takie niespełnione ambicje, albo w końcu: mamy na niego materiały kompromitujące. Sądzę, że do niezwykle rzadkich należała sytuacja, że kandydat na t.w. w pełni dobrowolnie godził się na współpracę jedynie pod wpływem politycznej perswazji oficera prowadzącego. Owszem, ten element mógł odgrywać jakąś rolę, ale raczej wspomagającą, trochę uspokajającą sumienie kandydata. Tak naprawdę decydujące były albo obawa przed hakami, albo granie na ambicjach. Kij albo marchewka. Oficer pisał też drobiazgowy „plan opracowania kandydata do werbunku”. Rozwijał w nim streszczone już w raporcie sposoby skłonienia kandydata do podjęcia formalnej współpracy. Na tym przygotowawczym etapie ważną rolę odgrywały „notatki służbowe”. To różnego rodzaju dokumenty (z Biura Dowodów Osobistych, z uniwersytetu, z miejsca zamieszkania, z komisji wojskowej, czasem raport z obserwacji kandydata albo z perlustracji korespondencji itd., itp.). Cel był jeden: wyszukanie słabych punktów kandydata. Jeśli kandydat miał wcześniej sprawę prowadzoną przez SB, to naturalną koleją rzeczy materiały z tej sprawy były na tym etapie łakomym kąskiem. Jeśli wcześniej kandydat był już agentem, można było to wykorzystać podczas obecnej próby werbunku – choćby szantażując go. Niezwykle cenny argument stanowiły materiały kompromitujące, ale zazwyczaj nie trzeba było sięgać po tak drastyczne środki. Kolejnym krokiem był „raport o przeprowadzenie rozmowy z kandydatem do werbunku”. To jakby powtórna prośba do naczelnika o zgodę na werbunek. Tym razem zgoda przełożonego oznaczała, że według niego przygotowania zostały ukończone i można przystąpić do fazy zasadniczej. W czasie pierwszego spotkania z kandydatem oficer prosił go zwykle o napisanie życiorysu albo innego dokumentu opisującego pozornie rzeczy oczywiste, tymczasem ten dokument potem stawał się hakiem. Jak wiadomo, w życiorysie zawsze znajdą się rzeczy, które chciałoby się ukryć – a w każdym razie ukryć przed policją polityczną. Oficer był do rozmowy dobrze przygotowany i wiedział o tych rzeczach, a jeśli ich brakowało na papierze, przypominał o nich i już to stawiało kandydata w gorszej psychologicznie pozycji. Zwykle pierwsze spotkanie oficera z kandydatem miało charakter sondujący. Jego celem było znalezienie dodatkowego haka (najlepiej rękopisu) i zarysowanie przed kandydatem perspektywy dalszych spotkań. Oficer nie mówił wprost, o co mu chodzi, ale człowiek jako tako rozgarnięty powinien się od razu domyślić, że chodzi o werbunek. Z pierwszego spotkania (i z każdego następnego) sporządzano notatkę służbową. Jeśli w czasie tego spotkania udało się płynnie przejść do opowieści kandydata na temat jego środowiska, kolegów itp., ta opowieść mogła faktycznie przybrać charakter donosu. Inteligentny oficer mógł niepostrzeżenie podprowadzić kandydata do tego stadium rozmowy i nieraz dopiero po jej zakończeniu kandydat zdawał sobie sprawę, że dał się zmanipulować i że powiedział za dużo. W takim wypadku już tytuł notatki służbowej będzie to sygnalizował: zamiast zwykłej „notatki służbowej ze spotkania z kandydatem na t.w.” będziemy mieli „notatkę spisaną ze słów kandydata na t.w.”. Oczywiście, klasyfikacja wypowiedzi kandydata jako donosu może być rzeczą dyskusyjną, ale taki tytuł notatki świadczy o tym, że w opinii oficera prowadzącego szanse na pozyskanie się potwierdzają. Satysfakcję oficera prowadzącego poznać też po znamiennych słowach komentarza: „kandydat rozmawia chętnie”. A to było – niestety – normą. Dalszym krokiem było oświadczenie o zachowaniu w tajemnicy spotkań z pracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Pozornie nie kryło się w tym nic groźnego. Niekiedy propozycja napisania takiego oświadczenia była tak sformułowana, że kandydat sądził, iż to kończy uciążliwe kontakty, i tym chętniej je podpisywał, a nawet pisał własnoręcznie. To był błąd, szczególnie jeśli cały tekst był pisany ręką kandydata. W stosownym momencie oficer mógł uświadomić kandydatowi, że ten pozornie niewinny dokument skompromituje go w oczach kolegów czy przełożonych. Oficer prowadzący nigdy nie przepuszczał takiej okazji. Czy faktycznie używał później oświadczenia na zewnątrz, czy nie, jest sprawą drugorzędną – jeśli kandydat się tego obawiał, a obawiał się prawie zawsze, stanowiło to kolejną możliwość szantażu. W tym stadium należało już finalizować werbunek, co mogło nastąpić po dwóch spotkaniach albo po dwudziestu – nie było w tym względzie prostej reguły. W każdym razie prędzej czy później oficer zmierzał do skonsumowania tego szczególnego związku i pytał wprost, czy kandydat zgadza się na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. To był też ostatni moment, żeby się obronić przed werbunkiem. Zgoda kandydata lub jej brak w zasadniczym stopniu zależały od tego, jak przebiegały dotychczasowe spotkania, czy oficerowi udało się wciągnąć kandydata do faktycznej współpracy – bez nazywania rzeczy po imieniu. To był powolny proces, równia pochyła, po której człowiek poddany systematycznemu nękaniu miał się stoczyć w ramiona oficera prowadzącego. Nadzieje oficera prowadzącego na osiągnięcie celu ziszczały się tym łatwiej, im bardziej kandydat wcześŹniej dał się usidlić. Nie może pan pisać charakterystyk kolegów z pracy? To niech pan nam o nich niezobowiązująco opowie. Nie ma pan dotarcia do najważniejszych osób w pańskiej firmie? Niech pan nam powie jedynie to, o czym pan słyszał od osób trzecich, niczego więcej nie chcemy. Jest pan nisko w hierarchii w pracy? Niech pan nam opowie, kto awansuje i dlaczego. Jeśli kandydat od progu nie postanowił sobie twardo: żadnych rozmów poza podaniem imienia, nazwiska i adresu, było bardzo prawdopodobne, że od słowa do słowa da się w tę grę wciągnąć. A wtedy zobowiązanie do współpracy było już tylko formalnym potwierdzeniem współpracy faktycznej. Niestety – nazwijmy rzeczy po imieniu – wielu kandydatów na t.w. mówiło w toku procedury werbunkowej za dużo i nierzadko da się to zakwalifikować jako współpracę de facto. Na szczęście dla wielu z nich propozycja sformalizowania współpracy powodowała zapalenie się jakiegoś czerwonego światełka i na ten krok się nie decydowali. Inni jednak dochodzili do wniosku (a oficer prowadzący walnie się do tego przyczyniał), że podpis niewiele tu zmienia, bo faktycznie już z SB współpracują. Wtedy, bywało, brnęli jeszcze dalej.